Sytuację na świecie trudno nazwać tylko kryzysem. Weszliśmy w etap strukturalnej zmiany, która zmierza do budowy nowego, globalnego ładu. Dotychczas mieliśmy układ jednobiegunowy zbudowany wokół politycznej, gospodarczej i militarnej siły USA. Teraz starego hegemona chce zdetronizować nowy, czyli Chiny. To nie jest przejściowy impas w relacjach międzynarodowych, ale dziejowy proces, od którego nie ma odwrotu, a finał jest nieznany.
Wielu ekspertów uważa, że napaść na Ukrainę nie jest ostatnią, imperialną awanturą Rosji, lecz pierwszą z wielu wojen o nowy układ sił w świecie. W tych kategoriach należy też analizować obecny konflikt izraelsko-palestyński. Skala i brutalność ataku Hamasu nie wskazują, że liderom tej terrorystycznej organizacji chodziło tylko o przypomnienie problemu Strefy Gazy. Zapewne kierowali się innymi motywacjami, których jeszcze nie potrafimy rozpoznać choć możemy się ich domyślać.
W toczących się obecnie wojnach USA i Chiny nie biorą bezpośredniego udziału, ale obie strony mają swoich faworytów.
Sprawy nabiorą tempa kiedy dojdzie do bitwy o Tajwan. W Stanach Zjednoczonych generałowie i politycy już nie spekulują, czy dojdzie do wojny z Chinami, ale zastanawiają się, kiedy ona wybuchnie. Generalnie, globalna polityka wyszła z epoki kompromisów i zaczęła się gra o uzyskanie przewagi. Nikt nie potrafi przewidzieć czym zakończy się ten proces, ale każdy ze światowych graczy chce się do niego przygotować, aby zmaksymalizować zyski i zminimalizować straty. Jednym wychodzi to lepiej, innym gorzej. Unia Europejska poprzez proces federalizacji chce powrócić do globalnej, pierwszej ligi, ale nie ma atutów politycznych, gospodarczych i przede wszystkim militarnych. Europejskie bezpieczeństwo opiera się tylko na sile odstraszania amerykańskie armii, a to oznacza, że Unia jest za słaba, aby zagrać podmiotową rolę we współczesnym koncercie mocarstw. Będzie musiała się za kimś opowiedzieć, a zły wybór może ściągnąć na nas ogrom nieszczęść, łącznie z przegraną wojną.
Cywilizacyjnym wyborem Unii powinno być opowiedzenie się po stronie USA, ale nie jest to takie oczywiste patrząc na politykę liderów, czyli Niemiec i Francji.
W poprzednich latach Berlin umacniał gospodarczą potęgę dzięki tanim surowcom z Rosji. Niemcy chcą wrócić do tego „dealu”, ale Rosja jest sojusznikiem Chin, czyli wrogiem USA. Z kolei Francja nie jest potęgą gospodarczą, ale ma historyczne, niezaspokojone ambicje polityczne. Paryż zawsze był przeciwnikiem dominacji USA w Europie i nic się w tym względzie nie zmieniło. Oznacza to, że centralizacja Unii Europejskiej może zachwiać naszym transatlantyckim sojuszem. A jeśli Amerykanie zdejmą z nas swój parasol ochronny, nic nie powstrzyma Rosji przed dalszą ekspansją. Niech nas nie zmyli pozorna słabość armii Putina na froncie ukraińskim. Oni nie eskalują i nie rozszerzają konfliktu, bo się boją tylko jednego – Stanów Zjednoczonych.
Nie znaczy to, że tak będzie zawsze.
Wystarczy tylko, że Chińczycy zaatakują Tajwan. Amerykanom może zwyczajnie nie starczyć sił, aby prowadzić dwie wojny z tak potężnymi wrogami. Jeśli do tego czasu Unia Europejska stanie się federacyjnym państwem, zmieni się też postrzeganie zagrożeń. Czy polskie obawy przed Rosją będą najważniejsze? Przecież Niemcy i Francja chcą się dogadać z Moskwą, a dla takich państw jak Portugalia czy Hiszpania widmo rosyjskiej agresji to czysta abstrakcja. Z kolei Grecja bardziej boi się Turcji, z którą toczy wiele, w tym także granicznych sporów. Z innych powodów na kolizyjny kurs z Rosją na pewno nie wejdą Węgry. Takich przykładów można wymienić więcej, a wszystkie one dowodzą jednego: Stany Zjednoczone Europy nie są dobrą odpowiedzią na największe kontynentalne zagrożenie jakim jest odrodzony, rosyjski imperializm.
Rozwiązaniem, które jakościowo poprawiłoby sytuację geopolityczną Unii Europejskiej jest wzmocnienie i zintegrowanie obszaru Trójmorza.
Państwom skandynawskim, bałtyckim, Polsce i Rumunii zależy najbardziej na stworzeniu wspólnej, wymierzonej w stronę Rosji siły odstraszania. W tym gronie nie ma też kolaborantów, którzy za ropę czy gaz byliby skłonni przehandlować suwerenność sojuszników. Ten projekt chcą wspierać Amerykanie bo wiedzą, że jeśli zostaną zmuszeni do ograniczenia swojej obecności w Europie, to Trójmorze pod przywództwem Polski jest w stanie stawić czoła Rosji. Rząd Prawa i Sprawiedliwości zdawał sobie sprawę z tego dziejowego wyzwania. Stąd projekty infrastrukturalne, jak Via Carpatia, przekop Mierzei Wiślanej czy budowa Centralnego Portu Komunikacyjnego, które są impulsem do rozwoju gospodarczego, ale mają także ogromne znaczenie militarne. Dlatego z najwyższym niepokojem należy traktować Donalda Tuska opowiadającego, że nie jest mu potrzebne CPK, bo wsiada do taksówki w Sopocie i za 20 minut jest na lotnisku w Gdańsku. W czasie potencjalnej wojny z Rosją sojusznicy spieszący Polsce z odsieczą nie będą w tak komfortowej sytuacji jak lider Platformy Obywatelskiej. Nie wsiądą do taksówek, lecz będą musieli korzystać z infrastruktury drogowo-kolejowej, której w naszym kraju brakuje. CPK nie jest projektem przeskalowanym, jak przekonuje Ryszard Petru, stary/nowy, gospodarczy guru Trzeciej Drogi.
Gdyby szykująca się do przejęcia władzy koalicja miała propolski charakter, powinna nie tylko przejęć po rządzie PiS projekty infrastrukturalne, ale je rozbudować pod kątem coraz większych potrzeb obronnych.
Trudno jednak oczekiwać, że tak się stanie skoro unijne elity widzą w Tusku polityka, który usunie ostatnie przeszkody na drodze do federalizacji Unii Europejskiej. Wielu zwolenników tej idei przekonuje, że jest to najlepsze rozwiązanie na obecne, kryzysowe czasy. Nie mają racji. Kryzys jest sytuacją przejściową, którą mądrzy politycy mogą rozwiązać odważnymi decyzjami. Współczesny świat wszedł w etap strukturalnej zmiany, która zakończy się nowym, globalnym porządkiem. To coś znacznie większego i poważniejszego, niż kryzys. To najgorszy z możliwych momentów do takich eksperymentów, jak centralizacja Unii Europejskiej.
Izabela Kloc,
poseł do Parlamentu Europejskiego