Jeśli konflikt w Gazie przerodzi się w regionalną wojnę, na Europę ruszy kolejna, największa fala imigracyjna. To może być katalizator nieodwracalnych zmian. Najbardziej prawdopodobne są dwa scenariusze rozwoju sytuacji i w obu największym przegranym będą Europejczycy.
Wojna izraelsko-palestyńska zaskoczyła świat i przeraziła eskalacją przemocy. Końca konfliktu nie widać, a raczej można przewidywać, że rozleje się na cały Bliski Wschód. Jeśli do wojny dołączy Hezbollah wspierany przez Iran, w obronie Izraela staną Stany Zjednoczone. Świat arabski – jak zawsze kiedy interweniuje armia amerykańska – wezwie swoich fanatyków do walki z „szatanem” i jego sojusznikami. Oznacza to widmo zamachów terrorystycznych w największych skupiskach ludności muzułmańskiej, czyli w Europie. To zresztą już się dzieje. Bruksela wciąż nie może się otrząsnąć po zamordowaniu dwóch szwedzkich kibiców przez imigranta, który trafił na nasz kontynent przez włoską Lampedusę.
Wojna na Bliskim Wschodzie sprowokuje nie tylko globalny terror, a także kolejne imigracyjne fale.
Na razie Egipt nie wpuszcza uchodźców z Palestyny, ale wkrótce może nie mieć innego wyjścia. Oznacza to, że kolejne rzesze imigrantów ruszą do Libii i dalej przez Morze Śródziemne do Europy. Pojawią się też w białoruskich lasach. Pamiętajmy, że w czasie operacji „śluza” większość imigrantów sprowadzano do Mińska z lotnisk w Egipcie. Swoją drogą, jeśli władzę w Polsce przejmie opozycja będzie to ciekawy test dla ekipy, która ma w swoich szeregach europoseł Janinę Ochojską, domagającą się likwidacji zapory na polsko-białoruskiej granicy.
Dla Brukseli eskalacja wydarzeń na Bliskim Wschodzie powinna być nie dzwonkiem, lecz syreną alarmową.
Problem w tym, że Unia Europejska nie chce nawet o milimetr wychylić nosa poza interesowno-ideologiczną bańkę, w której dała się zamknąć przez lewicowo-liberalny establishment. Najbardziej kompromitujący przykład daje Olaf Scholz, kanclerz Niemiec. Na potrzeby własnej opinii publicznej deklaruje wzmocnienie ochrony granic, ale z drugiej strony z rządowych środków dotuje organizacje, które przejmują imigrantów od gangów handlarzy ludźmi. Według różnych szacunków na Morzu Śródziemnym mogło już zatonąć nawet 30 tys. osób, zwabionych fałszywą wizją beztroskiego życia w Europie. Taka jest, tragiczna cena biznesu, do którego cegiełkę dokładają Niemcy i Unia Europejska, przez swoją politykę otwartych drzwi.
Elementem tego procederu jest nadmuchany w mediach pakt imigracyjny.
To nic innego jak kolejna próba administracyjnego uregulowania pobytu imigrantów w Europie, ale w żaden sposób nie rozwiązująca przyczyny problemu. Nie stawia tamy napływowi milionów ludzi złaknionych lepszego życia, pieniędzy za darmo i zachodnich uciech, jakich nie można doświadczyć w krajach arabskich i afrykańskich. Oznacza to, że coraz bardziej maleje szansa na racjonalne i skuteczne wyjście z tej sytuacji.
Na razie najbardziej prawdopodobne są dwa, skrajne scenariusze.
Rzesze sfrustrowanych, zdeterminowanych i roszczeniowych imigrantów mogą stać się tym, czym był proletariat dla bolszewików – katalizatorem rewolucji, która obali europejski porządek. Lewicowo-liberalne elity Unii Europejskiej uznają wtedy, że problem jest nierozwiązywalny w skali pojedynczych państw i wykorzystają to jako pretekst do utworzenia scentralizowanego, sfederalizowanego, unijnego państwa. Ze względu na polityczną i ekonomiczną dominację naszego zachodniego sąsiada, taki twór bez większej przesady będzie można nazwać cesarstwem niemieckim – bis. Marzyli o tym wszystkim niemieccy przywódcy łącznie z tym, którego nazwiska wymieniać nie wypada. Przecież Niemcy, zanim rozpętali piekło drugiej wojny światowej, próbowali środkami politycznymi zbudować wspólnotę europejską pod swoim przywództwem.
Projekt Trzeciej Rzeszy zakończył się klęska, ale Czwarta może się powieść.
Scenariusz drugiego rozwiązania kryzysu migracyjnego wygląda odmiennie, ale z podobnym finałem. W Unii Europejskiej, zmęczonej lewicową anarchią, mogą dojść do głosu siły spod znaku niemieckiej AFD, która chętnie nawiązuje do czasów przedwojennej „świetności” swojego kraju. Jeśli uporają się – w sposób mało humanitarny ale skuteczny – z kryzysem migracyjnym, idee, moda i społeczne trendy mogą przerzucić się z ortodoksyjnej lewicy na radykalną prawicę. Unia Europejska popadnie z jednej skrajności w drugą, ale ośrodek decyzyjny pozostanie w tym samym miejscu – w Berlinie.
Wciąż w grze jest trzecia możliwość, czyli posłuchanie głosu rozsądku jakim w Unii Europejskiej jest, m.in. Prawo i Sprawiedliwość.
Wystarczy maksymalnie uszczelnić granice zewnętrzne Unii, rozbić gangi handlarzy ludźmi, zreformować prawo azylowe i wymusić na przybyszach, aby uczyli się języka, pracowali i przestrzegali europejskich obyczajów. Tylko tyle i aż tyle.
Izabela Kloc,
poseł do Parlamentu Europejskiego