Greenpeace negatywnie ocenia Baltic Pipe co nie oznacza, że największa w świecie organizacja ekologiczna nie lubi wszystkich gazociągów. 16 lat temu wiele polskich i międzynarodowych stowarzyszeń walczących o czysty Bałtyk zaprotestowało przeciwko rosyjsko-niemieckiemu projektowi Nord Stream. Greenpeace nie poparł tej akcji.
Wiadomo, o co chodzi w haśle o pożytecznych idiotach. Do tej kategorii można zaliczyć, m.in. wpis Radosława Sikorskiego „dziękującego” Stanom Zjednoczonym za rzekomy sabotaż na nitkach Nord Stream. W tym nurcie mieści się także protest Greenpeace przeciwko Baltic Pipe. O zaletach i strategicznym znaczeniu tego projektu napisano już chyba wszystko. Nawet politycy opozycji za bardzo nie wiedzą jak się zachować, bo pochwalić im nie wolno, a skrytykować nie mają czego.
Nie trzeba być politologiem ani ekonomistą, aby dostrzec nie tylko strategiczną, ale wręcz geostrategiczną rolę tej inwestycji.
Wiadomo kto zyska na Baltic Pipe. Łatwo też sporządzić listę przegranych. To wszystkie kraje, firmy, instytucje i konkretne osoby, które zaangażowały swój kapitał albo prestiż w realizację Nord Stream. W tym gronie jest też Greenpeace. Patrząc z perspektywy liderów tej organizacji łatwiej można zrozumieć ich bezsilną złość, kiedy widzą jak kwitnie polsko-duńsko-norweska rura z gazem i więdnie rosyjsko-niemiecka. Organizacja opublikowała komentarz w sprawie uruchomienia Baltic Pipe. Czytamy w nim, że „to nie powód do świętowania. Gazociąg nie zapewni nam bezpieczeństwa energetycznego” oraz, że „to kolejna infrastruktura, która uzależnia nas od importu paliw kopalnych i zamyka drogę do niezależności energetycznej”. Ktoś powie, że obrońcy środowiska mają prawo do radykalnych ocen.
Pełna zgoda, ale problem polega na niestałości uczuć Greenpeace, a stąd blisko jest do podejrzeń, że ktoś wywiera wpływ na największą organizację ekologiczną świata.
W 2006 roku Gazprom i niemieckie firmy szykowały się do utworzenia konsorcjum Nord Stream. Sytuacja gospodarczo-polityczna była wtedy nieporównywalna z obecnymi czasami. Nie było wojny, inflacji, rozchwianego rynku energii, skutków lockdownów i szeregu innych czynników powodujących, że „kryzys” jest najczęściej wymienianym słowem roku 2022. W tamtej sielankowej scenerii niemieccy liderzy i ich druh Władimir Putin przekonywali świat, że Nord Stream jest przedsięwzięciem apolitycznym, biznesowym, przyjaznym środowisku i zbawiennym dla Europejczyków, ponieważ zapewni im tani gaz.
W takich sytuacjach organizacje ekologiczne bywają czujne, bo wietrzą polityczny podstęp i ukryty, gospodarczy „deal”.
Na szczere intencje i siłę przebicia obrońców środowiska liczył też Prezydent Lech Kaczyński, który był jedynym europejskim politykiem dużego formatu, który nie dał się zwieść propagandowej papce sączonej przez Berlin i Moskwę. Z jego inicjatywy w lipcu 2006 roku zorganizowano międzynarodową konferencję w Darłowie. Debatowano o ochronie wód Bałtyku przed skutkami gospodarczej działalności człowieka. W konferencji wzięło udział wiele organizacji ekologicznych, które w sprawie negatywnych konsekwencji budowy gazociągu skierowały memorandum, m.in. do Parlamentu Europejskiego.
Wśród sygnatariuszy listu nie było Greenpeace.
Wtedy byliśmy rozczarowani, ale dziś jest łatwiej zrozumieć dlaczego największa organizacja ekologiczna świata nie przyłączyła się do protestu przeciwko Nord Stream. W marcu tego roku, po ataku Rosji na Ukrainę, w mediach znów zrobiło się głośno o Greenpeace i innych, pokrewnych organizacjach. Na stronie amerykańskiej stacji telewizyjnej Fox News ukazał się materiał zatytułowany „Rosja wciągnęła Europę w zależność energetyczną, finansując wściekłe grupy ekologiczne”. Chodziło o zaprzepaszczoną dziesięć lat temu możliwość eksploatacji olbrzymich złóż gazu łupkowego w kilku europejskich krajach, w tym w Polsce. Przodują w tej technologii Stany Zjednoczone. Przygotowano symulacje, z których wynikało, że wydobycie gazu łupkowego w Europie może przynieść milion miejsc pracy, obniżyć ceny energii dla gospodarstw domowych o 10 proc. i zwiększyć unijne PKB przez 30 lat nawet o 3,8 biliona euro. Największą jednak korzyścią byłoby uniezależnienie się od rosyjskiego gazu. Temat ten zniknął równie szybko, jak się pojawił.
Jak donosił Fox News, stała za tym Rosja, która zorganizowała i skutecznie przeprowadziła olbrzymią, globalną akcję dezinformacyjną.
Jej celem było pozbycie się amerykańskich firm z sektora gazu łupkowego z Europy. W kampanii wykorzystano organizacje ekologiczne, które mają duży wpływ na kształtowanie opinii zwłaszcza młodych pokoleń. W efekcie Europejczycy uwierzyli, że eksploatacja gazu łupkowego jest szkodliwa dla środowiska naturalnego. Pod naciskiem opinii publicznej i mediów wiele krajów, w tym Niemcy, Francja, Holandia, zakazały tzw. szczelinowania, które jest podstawową technologią w tej branży.
Teraz Greenpeace zaczyna robić coś podobnego z Baltic Pipe.
Wynajdywane są wydumane preteksty o środowiskowej szkodliwości, gospodarczej nieprzydatności i politycznej niestabilności tego projektu. Być może świat nie jest już tak naiwny, jak w 2006 czy 2012 roku, ale od tamtych czasów znacznie rozwinęły się techniki manipulacji i sterowania opinią publiczną. Lepiej więc dmuchać na zimne i pochylić się nad rolą, jaką pełnią takie organizacje jak Greenpeace. Mają ogromny wpływ na kształtowanie systemu wartości zwłaszcza młodych pokoleń i zerową odpowiedzialność za rozwój wydarzeń w świecie. To już nie jest status pożytecznych idiotów, ale niebezpiecznych i interesownych manipulatorów. Najwyższa pora, aby w ramach derusyfikacyjnego detoksu zastanowić się nad możliwością ograniczenia dopływu publicznych środków do Greenpeace i innych, podążających tym śladem radykalnych organizacji.
Izabela Kloc,
poseł do Parlamentu Europejskiego