Dlaczego zieloni są czerwoni?

Na unijnych salonach z coraz większą paniką mówi się o konieczności dywersyfikacji dostaw gazu do Europy. Dlaczego wcześniej nikt nie widział albo nie chciał dostrzec tego problemu? Nikomu nie przeszkadzało, że unijna polityka klimatyczna idealnie wpisuje się w imperialne plany Putina?

 

Kryzys ukraiński wybuchł w 2014 roku, kiedy kremlowskie, „zielone” ludziki zajęły Krym i opanowały część wschodnich terytoriów kraju. Od tamtego czasu nie wydarzyło się nic szczególnego, co mogłoby uzasadnić obecne zachowanie Rosji. Momentu na straszenie wojną Putin nie wybrał jednak przypadkowo. Spośród światowych przywódców on najlepiej pojął sławną maksymę Kazimierza Górskiego, że tak się gra, jak przeciwnik pozwala. Rosji pozwolono w ostatnim czasie na wiele. Najdalej poszły Niemcy, które oddały Moskwie do dyspozycji lwią część swojego, największego w Unii Europejskiej rynku energetycznego. To czynnik, który – pozostając przy sportowych porównaniach – zmienił nie tylko przebieg, ale i zasady gry.

Putin potrzebował jeszcze odrobiny szczęścia, które uśmiechnęło się do niego we wrześniu ubiegłego roku.

Koalicja rządząca w Niemczech od ostatnich wyborów to prawdziwy dream-team dla Rosji. Strzelające korki od szampana stały się już oklepaną figurą stylistyczną w politycznej publicystyce, ale trudno sobie wyobrazić, że na Kremlu nie wznoszono toastów, kiedy nowy rząd w Berlinie w środku kryzysu energetycznego zamknął  trzy wydajne i sprawne elektrownie atomowe, zdając się na kaprysy wiatru i Putina.

Kanclerz Olaf Scholz nie dość, że okazuje się słabym politykiem, to jeszcze ciągnie za sobą cały bagaż negatywnych doświadczeń historycznych swojej formacji.

Wśród najbardziej liczących się w Europie partii, niemiecka socjaldemokracja wiedzie prym, jeśli chodzi o słabość do Rosji, a wcześniej do Związku Radzieckiego. Królem tego trendu jest były kanclerz Gerhard Schroeder, który pracuje w kontrolowanej przez Rosjan spółce Nord Stream AG, a teraz został nominowany do rady dyrektorów Gazpromu. Nie jest to, jak usiłuje przekonywać część mediów nad Renem, biznesowa fucha dla byłego polityka. W niemieckim systemie władzy kanclerz jest najważniejszy, a jego wpływy są potężne nawet po przejściu na emeryturę. Pozycja Schroedera dodatkowo wzrosła po powrocie SPD do władzy. Jeśli ktoś taki mówi, że Ukraina nie powinna pobrzękiwać szabelką, to jakkolwiek by nie tuszować niezręczności tej wypowiedzi, jest to opinia znacznej części niemieckiego establishmentu.

Były kanclerz, jako przyjaciel i de facto pracownik Putina, jest też w samym centrum jawnej siatki rosyjskich wpływów w Niemczech.

Drugim filarem koalicji są Zieloni. Warto pamiętać, że troska o środowisko nie zawsze była w centrum uwagi tej partii, która zawładnęła emocjami zwłaszcza najmłodszych pokoleń Niemców. Zieloni urośli w siłę na przełomie lat 70. I 80. na fali protestów przeciwko rozmieszczeniu w Europie amerykańskiej broni atomowej. W kontestacyjnym pakiecie znalazł się też sprzeciw wobec energetyki jądrowej. Pamiętajmy, że trwała wtedy zimna wojna. Protesty przeciwko USA działały na korzyść  Związku Radzieckiego i słusznie uważano je za komunistycznego konia trojańskiego w obozie demokracji.

Nie tylko zwolennicy spiskowych teorii, ale także uznani historycy wskazują na dużą rolę sowieckich służb specjalnych w finansowaniu ruchów ekologicznych i pacyfistycznych.

Celował w tym zwłaszcza Jurij Andropow, wywodzący się z KGB pierwszy sekretarz KPZR, którego ideowym i zawodowym spadkobiercą jest Władimir Putin. Znaczenie Zielonych było zawsze większe, niż wynik uzyskany w wyborach. Ich wpływy jeszcze wzrosły w ostatnich latach, kiedy polityka klimatyczna stała się osią rozwojową Unii Europejskiej. Generalnie, u źródła wszystkich radykalnych projektów, z pakietem „Fit for 55” na czele, leżą pomysły Zielonych. To im zawdzięczamy plan szybkiej dekarbonizacji i przestawienia gospodarki na odnawialne źródła energii. Polityczny mainstream Unii Europejskiej nie dopuszczał do siebie myśli, że ten projekt może się nie powieść.

Opamiętanie przyszło dopiero teraz, kiedy wszystko się posypało.

Odnawialne źródła energii zawodzą, spekulanci przejęli rynek uprawnień do emisji CO2 i nakręcają inflację, a międzynarodowy handel pogrążył się w chaosie, ponieważ pandemia zerwała łańcuchy dostaw. W tej mętnej wodzie dobrze pływa tylko Putin, który szantażuje Europę gospodarczo i straszy militarnie. Patrząc na historyczne zaszłości trudno się dziwić, że Zieloni nie pomagają w rozwiązaniu sytuacji. Krytykują, a wraz z nimi cały niemiecki rząd, stanowisko Komisji Europejskiej w sprawie uznania energii jądrowej za „zieloną”. Naciskają na inne państwa Unii Europejskiej, aby poszły śladem Niemiec i przestawiły się z atomu na gaz.

Jest to oczywiste, że cała wspólnota znalazłaby się w uzależnieniu od rosyjskich dostaw energii.

Wprawdzie przedstawiciele Zielonych w niemieckim rządzie zapowiadają, że w razie ataku Rosji na Ukrainę, nie ma mowy o uruchomieniu Nord Stream 2, ale taka deklaracja nie ma większego znaczenia. Jeśli faktycznie dojdzie do agresji, to pałeczkę przejmą Stany Zjednoczone i NATO, a wtedy polityczne gierki wokół gazociągu przestaną być największym europejskim zmartwieniem. Zresztą niemieccy politycy zawsze będą mogli zameldować Putinowi, że co złego to nie oni tylko Joe Biden i jastrzębie z Pentagonu.

Niestety, Niemcy swoją słabością do Rosji zdążyły na przestrzeni lat zainfekować większość politycznych środowisk w Unii Europejskiej. Ta choroba nie ominęła Polski. W 2010 roku ówczesny wicepremier Waldemar Pawlak w rządzie PO-PSL ofuknął dziennikarza, który zapytał o umowy gazowe z Gazpromem.

– Czy rosyjski gaz pali się inaczej? – ironizował Pawlak.

Panie Waldemarze! Oczywiście, że rosyjski gaz pali się inaczej. Przy jego cieple nie można się ogrzać, a jedynie sparzyć.

Izabela Kloc,
poseł do Parlamentu Europejskiego.