Niemcy nie będą marznąć za Ukrainę, ani za nikogo

Zimno wszędzie, ciemno wszędzie, co to będzie… – parafraza najsłynniejszego cytatu z mickiewiczowskich „Dziadów” chyba najlepiej oddaje stan debaty na temat  europejskiej polityki energetycznej. Pesymiści twierdzą, że będzie coraz gorzej, bo największe państwo w Unii Europejskiej uzależniło się od Rosji.

 

Niemcy uchodzą za naród najbardziej pragmatyczny, najlepiej zorganizowany i najskuteczniej broniący swoich interesów. Jaki więc mieli plan demontując swój system energetyczny? Na własne życzenie zrezygnowali z dwóch, najpewniejszych źródeł energii, jakimi są węgiel i atom, który w przyszłym roku ma zniknąć z niemieckiej energetyki. Klamka zapadła w tej sprawie po katastrofie w Fukushimie w 2011 roku. Argumentowano względami bezpieczeństwa, choć były to obawy na wyrost. Tragiczną w skutkach awarię w japońskiej elektrowni wywołało trzęsienie ziemi i towarzyszące mu tsunami. Niemcom to nie grozi, a poziom zabezpieczeń stosowany we współczesnych „atomówkach” praktycznie wyklucza możliwość większych usterek. Mimo tego, rząd kierowany przez kanclerz Angelę Merkel wmówił rodakom, że energetyka atomowa jest równie niebezpieczna i szkodliwa, jak węglowa.

Plan sprzed dekady jest realizowany z niemiecką precyzją.

W Sylwestra o godz. 23.45 wyłączone zostaną trzy z sześciu tamtejszych reaktorów atomowych, o łącznej mocy ponad 4 GW (Grondhe, Brokdorf i Gundremmingen C). Pozostałe przestaną działać za rok o tej samej porze. Co wypełni tę lukę energetyczną? Odpowiedź powinna nasunąć się sama biorąc pod uwagę wynik ostatnich wyborów. Nowa koalicja rządząca w Niemczech wygrała głównie dzięki wyśrubowanym ambicjom klimatycznym, które zawsze trafiają tam na podatny grunt, zwłaszcza wśród młodego pokolenia.

Plany ekipy kanclerza Olafa Scholza to spełnienie marzeń najbardziej radykalnych ekologów.

Energetyka odnawialna na koniec tej dekady ma stanowić aż 80 proc. niemieckiego miksu energetycznego. Do tego czasu moc tamtejszej fotowoltaiki ma wzrosnąć do 200 gigawatów. Planuje się również przeznaczyć dwa procent gruntów pod projekty wiatrowe na lądzie. Natomiast morska energetyka wiatrowa ma wzrosnąć do 30 GW, a w 2045 roku do 45 GW. To gigantyczny plan, wymagający dodatkowych 60 miliardów euro rocznie. To dużo, nawet jak na Niemcy. Pozostaje zagadką skąd nowy rząd chce wziąć na to pieniądze, ponieważ umowa koalicyjna nie mówi nic o podnoszeniu podatków czy zaciąganiu nowych zobowiązań finansowych.

Poza tym, klimatycznym radykałom przestała sprzyjać sama natura.

Zawodność energetyki odnawialnej stała się tematem anegdot, choć sytuacja nie jest śmieszna. Na alarm bije, m.in. duński koncern Orsted, angażujący ogromne środki w transformację energetyczną. W trzecim kwartale tego roku dramatycznie spadła produkcja w instalacjach tego największego w Europie operatora morskich farm wiatrowych. Wszystko z tego powodu, że wiatr wieje słabiej, niż w poprzednich latach.

– Jest to coś zupełnie nienormalnego – ocenił na konferencji prasowej Mads Nipper, prezes Orsted.

Szkoda, że ze strony dziennikarzy nie padło pytanie, czy normalne jest opieranie bezpieczeństwa energetycznego na tak kapryśnych i nieprzewidywalnych czynnikach, jak wiatr i słońce?

Niemcy prężą zielone muskuły, ale na razie nie rezygnują z węgla, aby nie doprowadzić swojego kraju do gospodarczej katastrofy.

Jak podaje tamtejszy urząd statystyczny, w trzech pierwszych kwartałach bieżącego roku prawie 57 proc. energii wytworzono ze źródeł konwencjonalnych. Udział samego węgla wzrósł do 31,9 proc. Gospodarka powoli wychodzi z pandemicznego zastoju i domaga się zwiększonych dostaw energii, której nie może zapewnić energetyka odnawialna. Obecny renesans węgla nie będzie jednak trwał wiecznie. Kanclerz Scholz zapowiedział, że pożegnanie z tym surowcem nastąpi już w 2030 r., a nie – jak deklarowano wcześniej – w 2038 r. Co pozostanie Niemcom, kiedy pozbędą się atomu i węgla, a na energetykę odnawialną nie będą mogli liczyć w skali, jakiej oczekuje czwarta gospodarka świata?

Odpowiedź jest prosta: gaz, a konkretnie rosyjski gaz.

Nord Stream nie jest dla Niemców sporną rurą czy politycznym straszakiem Moskwy, ale kluczowym źródłem taniej energii. Oni po prostu muszą mieć ten gaz bez względu na obiekcje Waszyngtonu, Brukseli czy Warszawy.

Prawie ćwierć wieku temu taki rozwój wydarzeń przewidział… Władimir Putin. Jako młody i mało znany pracownik administracji Borysa Jelcyna, w 1997 roku napisał pracę doktorską na temat możliwości trwałego uzależnienia Europy od dostaw rosyjskich węglowodorów. W dwa lata później został głównym lokatorem Kremla i dostał narzędzia, aby teorię przekuć w praktykę.

Kanclerz Merkel pozwoliła uzależnić swój kraj od Moskwy w wymiarze energetycznym, a w konsekwencji także gospodarczym i politycznym.

Trudno oczekiwać aby Olaf Scholz wyrwał się z tego klinczu, ponieważ gospodarcze korelacje są zbyt głębokie, a perspektywy krociowych zysków zbyt kuszące, aby destabilizować niemiecko-rosyjsko sojusz. Źle to wróży europejskiemu bezpieczeństwu. Już teraz w rosyjskich, prorządowych mediach pojawiają się kąśliwo-ironiczne debaty, czy Niemcy są gotowe marznąć za Ukrainę. Warto do tego zagadnienia podejść poważnie i zapytać, czy Niemcy są gotowe marznąć za kogokolwiek?

Izabela Kloc,
poseł do Parlamentu Europejskiego