Powierzyliśmy Unii Europejskiej wiele, ale nie wszystkiego!

Wbrew temu, co mówi opozycja, Polska liczy się w Unii Europejskiej i to bardzo. Gdyby było inaczej, premier Mateusz Morawiecki nie byłby słuchany z taką uwagą w Parlamencie Europejskim. Tam wiedzą najlepiej, że jeśli ktoś może dać sygnał do reformy Unii Europejskiej to tylko Polska. Za nami mogą pójść inni, a tego Bruksela boi się bardziej niż wszystkich kryzysów świata.

 

Premier Mateusz Morawiecki jasno i precyzyjnie wyjaśnił do czego mają prawo kraje członkowskie, a jakich kompetencyjnych granic nie może przekraczać Unia Europejska. Jego wystąpienie było rzeczowe, mądre, a przede wszystkim inne od zideologizowanych i infantylnych przemów, do jakich przyzwyczaili nas unijni celebryci.

– Integracja europejska to dla nas projekt cywilizacyjny. Tu jesteśmy, tu będziemy. Nigdzie się nie wybieramy – powiedział  Mateusz Morawiecki podczas dzisiejszego wystąpienia przed Parlamentem Europejskim.

 

Słowa polskiego premiera mogą mieć przełomowe znaczenie. Ze względu na czas oraz miejsce dotarły do bardzo szerokiego grona słuchaczy i będą oddziaływać jeszcze długo w medialnych komentarzach.

 

Być może przekaz Mateusza Morawieckiego stanie się impulsem do mentalnego przełomu i organizacyjnej reformy, bo chyba nikt nie ma złudzeń, że Unia Europejska nie może tak dłużej funkcjonować.

– W tej współpracy nie może być przegranych, tylko zwycięzcy – mówił polski premier.

Te słowa są szczególnie aktualne właśnie teraz. Żyjemy w wyjątkowo trudnych, wręcz przełomowych czasach. Mierzymy się z kryzysami energetycznym, zdrowotnym, migracyjnym, które mają destrukcyjny wpływ na gospodarkę i poczucie bezpieczeństwa Europejczyków. W dodatku Stany Zjednoczone redefiniują politykę zagraniczną odwracając uwagę od naszego kontynentu. Od bardzo dawna nie doświadczyliśmy takiej kumulacji zagrożeń. W tej sytuacji Unia Europejska powinna wejść w tryb awaryjny i szykować się na najgorsze scenariusze. Bruksela żyje jednak we własnym świecie, a największego wroga szuka w swoich szeregach. Dlaczego zdominowane przez lewicę unijne salony tak bardzo boją się Polski?

 

Trudno sądzić, że „bratnia pomoc” w postaci wyroków TSUE i gróźb odebrania pieniędzy to przejaw troski o nasz wymiar sprawiedliwości albo rynek medialny.

 

To tylko preteksty. Gra toczy się o wiele większą stawkę. W czasach założycielskich Unii Europejskiej dominowały dwie koncepcje. Komunista Altiero Spinelli dążył do likwidacji państw narodowych i utworzenia scentralizowanego, europejskiego superpaństwa. Ostatecznie zwyciężyła koncepcja wspólnoty ojczyzn Roberta Schumana. Trwała przez dekady i do takiej Unii Europejskiej przystąpiła Polska. Nie znaczy to, że federalistyczne mrzonki Spinelliego pokrył mrok historii. Jego pogrobowcy byli przez te wszystkie lata aktywni, aż w ostatnich latach przejęli kontrolę nad Unią Europejską. Oni mają świadomość, że ta chwila nie będzie trwała wiecznie. Chcą więc wykorzystać wszystkie siły i środki, jakie daje im władza, aby zrealizować plan swojego komunistycznego patrona.

Starcie z Polską to sondowanie, na ile państwa członkowskie są gotowe zrezygnować z narodowej suwerenności i ugiąć kolana przed superrządem w Brukseli.

 

Na to nie ma zgody.

 

– Unia Europejska nie jest państwem. Państwami jest 27 krajów członkowskich. To one są panami traktatów unijnych. Powierzyliśmy Unii Europejskiej wiele, ale nie wszystkiego – mówił premier Mateusz Morawiecki.

Można się zastanowić dlaczego Polska jest na celowniku, skoro tak wiele krajów również potwierdziło prymat krajowych konstytucji nad unijnym prawodawstwem? Odpowiedź jest prosta. Polska jest dla nich jak sól w ideologicznym oku. Mamy silne, konserwatywne przywództwo, które dobrze sprawdza się w kryzysowych czasach. Gospodarka rozwija się w tempie, którego zazdrości nam Zachód. Skutecznie reagujemy na kryzysy, jak choćby wywołaną przez Łukaszenkę sztuczną falę migracyjną na wschodniej flance Unii Europejskiej.

 

Poza tym Polska pragnie zapewnić dobre i sprawiedliwe życie wszystkim obywatelom, a nie tylko wybranym mniejszościom, jak chciałaby tego Bruksela.

 

– Nie możemy milczeć, kiedy nasz kraj jest atakowany w sposób niesprawiedliwy i stronniczy – mówił polski premier.

Przemówienie Mateusza Morawieckiego przed Parlamentem Europejskim u niektórych wywołało ból głowy, ale innym dało nadzieję. Bezprecedensowy atak na Polskę zaczyna bowiem przynosić odwrotny skutek. W Europie budzą się głosy solidarności, ale i przestrogi, że Bruksela może zorganizować podobną nagonkę na kolejne kraje, dopóki sobie wszystkich nie podporządkuje. Już teraz widać, że na to nie będzie zgody.  Poza Emanuelem Macronem, wszyscy liczący się kandydaci na prezydenta Francji poparli wyrok polskiego Trybunału Konstytucyjnego. Wybory odbędą się w kwietniu przyszłego roku. Sondaże nie pozwalają spać spokojnie Macronowi. Jeśli w drugim co do znaczenia kraju Unii Europejskiej wygrają konserwatyści, centralistyczne plany Brukseli wezmą w łeb. Dosyć nieoczekiwanie przed eskalacją konfliktu z naszym krajem przestrzega też sama Angela Merkel. To dobrze choć szkoda, że przebudziła się tak późno. Odchodząca kanclerz Niemiec w rozmowie z premierem Belgii Alexandrem De Croo powiedziała wprost, że nadszedł czas, aby omówić z polskim rządem sposoby przezwyciężenia obecnych trudności.

– Mamy duże problemy, ale radzę je rozwiązać w rozmowach i kompromisowo – powiedziała Angela Merkel.

Głosy wsparcia dla naszego kraju płyną nie tylko z politycznych środowisk.  Jeremy Clarkson, były prowadzący kultowego programu „Top Gear”, w swoim felietonie wskazał jedno miejsce, gdzie „wszyscy bylibyśmy szczęśliwi. To Polska”. Zresztą coraz więcej zachodnich dziennikarzy otwarcie sympatyzuje z nami.  Takie głosy mają ogromne znaczenie, bo stanowią mocną, racjonalną alternatywę dla zalewającej media lewicowej, propagandowej papki.

 

Unia Europejska boi się Polski bo – w odróżnieniu od naszego kraju – sama przeżywa poważny kryzys przywództwa.

 

Na ciężkie czasy potrzebni są liderzy, których na próżno szukać na unijnych salonach. W krajach członkowskich jest wielu skutecznych, charyzmatycznych i zdolnych polityków, ale oni wolą zostać u siebie. Do unijnych instytucji kierowani są ludzie, którzy nie zrobili kariery na własnych podwórkach albo z różnych powodów musieli się stamtąd ewakuować. Scena, kiedy przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk nakłada marynarkę „zmęczonemu” szefowi Komisji Europejskiej Jean-Claud Junckerowi miała wręcz symboliczne znaczenie. Oto dwaj „królowie” Europy, jeden w roli knajpianego szatniarza, a drugi pijanego klienta, któremu trzeba pomóc się ubrać. Było to widowisko zawstydzające, żenujące i zapadające w pamięć. Niestety, unijnych elit nie tworzą ludzie, ale administracyjna machina skryta za fasadą norm, przepisów, regulacji oraz mitycznego TSUE, którego sędziowie zaczynają sobie przywłaszczać – jak w przypadku Turowa – kompetencje przypisane politykom.

 

Wielu Europejczyków jest już zdegustowanych tą sytuacją i kibicuje Polsce nie tylko dlatego, że jest słabsza, lecz dlatego, że walczy fair.

 

My nie mamy dość Unii Europejskiej. Wręcz odwrotnie. Chcemy, aby Unii Europejskiej było więcej, ale w sprawczej, a nie destrukcyjnej roli. Pragniemy wspólnoty skutecznej, pragmatycznej, solidarnej i szanującej się nawzajem. Nawet jeśli użyte zostały inne słowa, właśnie o tym mówił też premier Mateusz Morawiecki. Polska nie jest zagrożeniem dla Unii Europejskiej. Jest dla niej szansą, nadzieją i kołem ratunkowym.

Izabela Kloc,
poseł do Parlamentu Europejskiego.